W życiu nie ma przypadków - wywiad z Jarosławem Boberkiem

W życiu wszystko ma swoje miejsce – mówi Jarosław Boberek, aktor filmowy, telewizyjny, teatralny, a przede wszystkim dubbingowy, który użyczał głosu postaciom w ponad 600 filmach i serialach. Zanim przemówił głosem króla Juliana z „Madagaskaru”, planował nieco inną drogę życiową. Jaką?

 

Czy od wczesnych lat chciałeś być aktorem, czy raczej pojawiło się to pod wpływem okoliczności życiowych albo może nawet nieco przypadkiem?
W życiu nie ma przypadków. Wszystko ma swoje miejsce i jest „po coś”, choć nie od razu to sobie uświadamiamy. Jeśli chodzi o aktorstwo, z prawdziwym instytucjonalnym teatrem zetknąłem się dość późno. Mieszkałem w małej miejscowości, gdzie nie było stacjonarnego teatru, a artyści przyjeżdżali na – jakbyśmy to dziś powiedzieli – chałtury. Kiedy więc po raz pierwszy poszedłem do prawdziwego teatru, z jego magiczną atmosferą, grubymi kotarami, kulisami, dźwiękiem, popularnymi aktorami, było to dla mnie ogromnym przeżyciem. Chłonąłem tę sztukę, mając przeświadczenie, że coś bardzo ważnego dzieje się tam, na scenie.

Później pojawiła się kwestia wyboru zawodu, a mnie pociągała architektura. Ponoć nieźle rysowałem i rzeczywiście planowałem zostać architektem. Przy okazji realizowania tych zainteresowań spotkałem ludzi, którzy „bawili się” w teatr. Na chwilę z nimi przystanąłem, ktoś mnie zobaczył i doradził, abym poszedł w tym kierunku. Namawiano mnie do zdawania do szkoły teatralnej, ale ja wtedy nawet nie wiedziałem, w jakich miastach znajdują się takie szkoły. Z drugiej strony silne wrażenie, jakie wywarł na mnie teatr, cały czas nie pozwalało o sobie zapomnieć.

Kiedy zwierzyłem się w domu ze swoich rozterek, rodzice zaoponowali. Próbowano mi wybić z głowy aktorstwo, bo przecież aktor to nie jest zawód dla mężczyzny. Lekarz, prawnik, w ostateczności architekt – to co innego. Ale nie aktor! Aby jednak nie wyrzucać sobie kiedyś zmarnowanej szansy zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej. No i stało się, zostałem przyjęty.

Kiedy bliscy przekonali się, że był to dobry wybór? Po pierwszej udanej roli?
To nastąpiło dość szybko. Jeden występ, drugi, wywiady… Rodzice poczuli się dumni i zapomnieli o dawnej niechęci. A potem wszystko jakoś się potoczyło… Ludzi magnetyzuje świat z pierwszych stron gazet. Moich bliskich trochę też, ale to nie jest moja bajka. Gdzie indziej lokuję swoje inwestycje i popularność to dla mnie sprawa drugorzędna. Mam nawet problem z tzw. ścianką, a przecież są tacy, którzy to uwielbiają. Nie krytykuję, bo życie jest tak różnorodne, że każdy znajdzie w nim swoje miejsce.

Nie przepadasz za ścianką, ale pewnie w młodości ściany w Twoim mieszkaniu zdobiły podobizny ulubionych artystów. Miałeś takich idoli?
Oczywiście, były aktorki, w których się skrycie podkochiwałem. Nie wieszałem jednak plakatów aktorów, a raczej podobizny muzyków, szczególnie lubiłem zespoły Deep Purple, Pink Floyd i Led Zeppelin oraz węgierską formację Omega. Skoro mówisz, że pierwszą fascynacją zawodową był teatr, to zapewne i pierwsze role teatralne zapadły Ci w pamięć. Z jakimi doświadczeniami musiał się mierzyć młody aktor, który dopiero wchodził w zawód i stawał na deskach teatru tuż obok doświadczonych, a często i sławnych kolegów?

Pierwsze lata w aktorstwie były bardzo trudne. Podobnie jak wszystko z czym musimy się mierzyć pierwszy raz. Jeśli robimy to z głębokiej wewnętrznej potrzeby, towarzyszą nam ogromne emocje, bo młody człowiek zazwyczaj niewiele umie. Szkoła wyposaża nas w narzędzia, ale zawodu uczymy się dopiero w praktyce. Tak przecież jest nie tylko w aktorstwie, dotyczy większości dziedzin życia. Wszystko co pierwsze odciska na nas swoje piętno, pozostawia po sobie smak sukcesu albo porażki, kompromitacji albo radości. Mnie bardzo zależało na tym, aby po szkole zaangażować się w teatrze, bo wydawało mi się, że teatr jest tym miejscem, które najbardziej rozwija aktora. Przekonałem się, o prawdziwości tych słów, ale też prawdą jest, że w teatrze nie nauczysz się tego co w filmie, a w filmie nie nauczysz się tego, czego w radiu przed mikrofonem. Każda z tych dziedzin rządzi się swoimi prawami, ale żadnej nie gloryfikuję ani nie deprecjonuję. Gdzieś jednak trzeba zarzucić kotwicę i od czegoś zacząć.

Byłem już po słowie z dyrektorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku i pojechałem tam myśląc, że będę mógł się zatrudnić. Niestety okazało się, że w teatrze nie ma już etatów i dyrektor poradził, abym się zaangażował się do jednego z teatrów ościennych. To sformułowanie „Teatr ościenny” do dziś mi towarzyszy. Zapytałem więc wtedy, gdzie znajduje się taki „teatr ościenny”, bo przecież ten w Gdyni nie najlepiej sobie radził, a najbliższy był w Elblągu. … No tak w Elblągu – podchwycił dyrektor i tam mnie skierował. Nie pojechałem jednak do Elbląga, ale do Łodzi i tam się zaangażowałem. W Łodzi spędziłem trzy sezony. Początkowo wydawało mi się, że jest to czas stracony. Z perspektywy kolejnych doświadczeń przekonałem się, jak bardzo się wówczas myliłem. Byłem niepokorny, niecierpliwy i głodny pracy, chciałem zmieniać świat – jak każdy młody człowiek. Wreszcie trafiłem do Warszawy i tu zostałem.

Pojawiły się role, te małe i te duże, a wśród nich Posterunkowy… Jak się odnalazłeś w serialu?
To była ważna rola, bo pierwsza moja wieloletnia praca w serialu i świetny poligon doświadczalny dla aktora. Dawała możliwość pracy przed kamerą i spotkań z wybitnymi kolegami, oddychania tym samym powietrzem co oni. Super doświadczenie. Początkowo propozycja nie była wiążąca, ponieważ realizowano trzy odcinki pilotażowe i nie wiadomo było, czy poza trzonem rodziny Kwiatkowskich ktoś jeszcze zagości w serialu na dłużej. Jakże się ucieszyłem, kiedy po pewnym czasie dowiedziałem się od scenarzysty, że dostał wiadomość z produkcji, aby… pisać dla Posterunkowego. Zachwyciłem się. Wow, to było coś! No i tak pozostaliśmy z widzami przez ponad dziesięć lat. Było to świetne doświadczenie. Moja rola była tak skonstruowana, że w jednym bohaterze zawierało się wiele postaci. Posterunkowy przeistaczał się we wróżkę, starą babę, włoskiego carabinieri, demona ze snów, poliglotę, antyterrorystę, skinheada i wielu innych. To było ciekawe wyzwanie aktorskie i świetnie się przy tym bawiliśmy.

Kiedyś kręciło się siedem dubli lub mniej, a teraz bywa, że i dwadzieścia siedem. Jak się w tym odnajdujesz?
Ta powtarzalność może wydawać się nudna dla niektórych ludzi niezwiązanych z filmem, którzy obserwują plan zdjęciowy. Praca aktora polega przede wszystkim jednak na czekaniu – nieraz jest nawet sześć-siedem godzin poślizgu i trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba znaleźć sposób, żeby nie spalić się w tym czekaniu. Czasami czeka się na aktora, lecz częściej na słońce, deszcz, kamerę czy światło. Powodów do czekania jest mnóstwo. Nawet jeśli wszystko zostało dobrze zaplanowane, dzień zdjęciowy i tak składa się z czekania.

Czy czeka się również w dubbingu? Użyczałeś głosu w blisko sześciuset filmach i serialach, jakie masz doświadczenia z tej pracy?
W dubbingu się raczej nie czeka, chyba że na aktora, który się spóźnia. Aktorzy umówieni są na daną godzinę, choć bywa, że ktoś nie wyrobi się w przewidzianym czasie nagrań i kolega, którego wejście zaplanowano w następnej kolejności będzie musiał poczekać. Nie jest to jednak wielogodzinne czekanie, a takie sytuacje nie zdarzają się aż tak często.

Ile dubli nagrywa się w dubbingu?
Wszystko zależy od talentu aktora i reżysera. Jeśli jest dobrze – można poprzestać nawet na jednym dublu, choć zazwyczaj przygotowuje się jeszcze techniczne duble bezpieczeństwa. Mogą się przydać w montażu, gdyby się okazało, że jakieś słowo brzmi niewyraźnie i trzeba je będzie podmienić.

Czy aktor musi uruchomić jakieś partie mięśni, aby dobrze zdubbingować postać? Na scenie ekwilibrystyka ciała jest ważna w kontekście kreacji aktorskiej. A jak jest w dubbingu?
Nie można tu zbytnio „gimnastykować się”, ponieważ mikrofon rejestruje wszystko bardzo dokładnie. Kiedyś zdarzyło się, że aktor przyszedł na nagrania w jedwabnej koszuli i trzeba go było rozebrać, bo mikrofon rejestrował każdy szelest. Ciałem można sobie oczywiście pomagać, dlatego jedni aktorzy się wykręcają, inni robią miny, a jeszcze kolejni stają na palcach lub robią wszystko jednocześnie, ale nie zmieniając swojej pozycji względem mikrofonu i nie wydając żadnych dźwięków, poza głosem. Każdy pomaga sobie tak, jak dyktuje mu organizm. Są też tzw. aktorzy organiczni, którzy potrzebują zrobić kilka pompek, przebiec się, aby poczuć zmęczenie i wtedy lepiej grają zdyszaną postać. To jednak broń obosieczna, bo kiedy po intensywnych partiach pogoni trzeba zagrać spokojnie, trzeba będziemy poczekać, aż organizm się wyciszy. Jestem zwolennikiem dobrego rzemiosła. W dubbingu trzeba przekręcić odpowiednią gałkę w naszym organizmie, aby dostać to, czego potrzebujemy w danej chwili.

Masz również doświadczenie współpracy przy grach komputerowych. Czy praca w grach jest podobna do radia lub dubbingu, czy też wymaga uruchomienia jeszcze innych elementów, innych strun i poziomów wrażliwości aktora?
Często jest bardzo podobnie, ponieważ podkłada się głos pod istniejące już filmy, które wymagają od aktorów pełnego synchronu. Na ogół jednak gramy wszystkie kwestie naszej postaci, zebrane z całej gry, zazwyczaj nie znając kontekstu w jakich padają te kwestie. Jeśli postać opiewa na przykład na dwa tysiące wavów, czyli głosowych wejść, które mogą być dialogiem, chrząknięciem, krzykiem, rzężeniem konającego, polegamy jedynie na oryginale, jeśli takowy istnieje, a w innym wypadku na intuicji bądź adnotacjach producenta gry w rubryce „Charakter postaci, charakter sceny”. Istota dubbingu polega na tym, aby zrobić to co sugeruje twórca w skończonym materiale, jakim jest film czy gra komputerowa. Poruszamy się tu w precyzyjnie określonej przestrzeni i z tego powodu wielu aktorów nie lubi dubbingu, ponieważ trzeba wbić się w ciasny gorsecik gotowego dzieła.

Porównuję to czasami do własnych doświadczeń teatralnych, kiedy w jednej z ról oczekiwano ode mnie umiejętności jazdy na rolkach. Kiedy reżyser zapytał mnie czy jeżdżę, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak, jeżdżę na rolkach, łyżwach, nie mam z tym problemu. Ale potem na scenie okazało się, że muszę jeździć w przestrzeni sceny 3x3 metry i to już zmieniało postać rzeczy. Brałem wtedy lekcje u 16-letniego mistrza w tej dziedzinie, żeby na małym metrażu to moje jeżdżenie miało sens. Żebym opanował technikę, wiedział, jak szybko się zatrzymać, umiał zrobić jakąś figurę itp. Podobnie jest z pracą w dubbingu; możemy rozhuśtać nasz głos od kulisy do kulisy i interpretować postać tak jak nam w duszy gra, ale nie o to w tym chodzi.

Czy w związku z tym macie w ogóle możliwość poznania filmu czy gry w całości?
W dobie internetu i szeroko zakrojonego – niestety – piractwa, producenci podejmują wszelkie środki bezpieczeństwa, aby produkt nie wyciekł do sieci. Podpisują rygorystyczne umowy, ale przede wszystkim nie zdradzają przedwcześnie treści gry czy filmu. Z tego powodu każdy aktor poznaje tylko swoją postać. Cały film zna reżyser. W przypadku gier jest podobnie – jeśli aktor nie zna całości i nie wie w jakiej sprawie bohater mówi swoją kwestię, musi skorzystać z pomocy reżysera, bądź konsultanta z którymi również często współpracujemy. Jest to osoba, która najczęściej zna grę wzdłuż i wszerz, ponieważ przeszła ją wielokrotnie, czy nawet ją współtworzyła na poziomie scenariusza.

Kiedy dysponujemy oryginalną wersją językową i możemy porównać, że w pewnych kwestiach bohater ma podniesiony głos, a kiedy indziej mówi szeptem, jest nam łatwiej. Należy jednak pamiętać o tym, że każdy język ma swoją melodię i nie zawsze odczytanie wprost przynosi dobre efekty. Jeśli gra została wydana w angielskiej czy w innej wersji językowej, a my tylko przygotowujemy wersję polską, przejście przez całość, czyli kilkugodzinne granie, raczej jest niemożliwe. Często korzystamy wtedy właśnie z pomocy eksperta, człowieka, który przeszedł tę grę wiele razy i potrafi opowiedzieć wcześniejsze fragmenty. Zdarzają się oczywiście pomyłki, nieraz postaci spotykają się ze sobą na ekranie, a ich dialogi nie brzmią dobrze, ponieważ jeden dubbingujący pozostaje w jednej temperaturze głosu niż drugi. Robimy wszystko, aby uniknąć tych błędów, ale nie zawsze się udaje.

Czy pamiętasz swój głos sprzed szkoły zanim zacząłeś go trenować?
W ogóle go nie pamiętam. My słyszymy siebie zupełnie inaczej niż słyszą nas inni. Każdy człowiek tak ma. Kiedy słucham starych dubbingów, przekonuję się, jak zmienia się barwa głosu, zwłaszcza gdy struny głosowe są nadwyrężone. Wiem jednak, że z czasem głos staje się mocniejszy i w sile wieku możemy zagrać Wikinga, a wcześniej tylko jakiegoś oseska. To również powszechne doświadczenie.

Czy dbasz o głos w jakiś szczególny sposób?
Wcale go nie oszczędzam. Nie jesteśmy śpiewakami operowymi, aby roztkliwiać się nad sobą. Podobnie jak wszyscy – chorujemy i przytrafiają się nam infekcje. Wtedy trzeba sięgnąć po lekarstwa z apteki lub stare, wypróbowane babcine metody, jak np. sok ze świeżych buraków, pity małymi łyczkami, żeby nie spalić gardła.

Z dobrym głosem wróćmy zatem do pracy w dubbingu. Czy pracując masz możliwość poznania zachowania postaci, zobaczenia ich na ekranie?
Tak. W dubbingu filmowym pomaga nam ucho, czyli oryginał słyszany w słuchawce i oko, ponieważ przed sobą mamy dubbingowaną postać, a także zapisany tekst, który ona mówi. Trzeba wszystko złożyć w całość, by odnaleźć się w tej konfiguracji. Często pracuje się a’vista, czyli bez prób, zwłaszcza kiedy jest dużo kwestii do wypowiedzenia i nie ma czasu na ciągłe próbowanie. Jeśli coś zrobimy źle oczywiście zatrzymujemy się i poprawiamy, gramy to jeszcze raz. Patrząc z perspektywy reżysera bardzo lubię te pierwsze rejestracje, bo często są świetne, intuicyjne, nie obarczone rutyną prób. Zdarza się, że mimo wielokrotnych prób jakiejś kwestii nie udaje się jednak nagrać w sposób zadowalający. Wtedy warto się rozluźnić, zrobić przerwę, a najlepiej odłożyć to i wrócić później, kiedy znów pojawi się do dystans do pracy i do postaci.

Czy król Julian, poza tym, że spotkaliście się w pracy, zostawił trwały ślad w Twoim życiu?
Niewątpliwie tak. Spotykając się z ludźmi doświadczam ogromnej sympatii, jaką mają dla tej postaci. To cudowny wariat, który zakręcił i młodymi, i starymi, widzami, właściwie bez ograniczeń wiekowych. Niemal na każdym spotkaniu z publicznością jestem proszony, aby „powiedzieć coś Julianem”. Kiedyś brałem udział w akcji „Cała Polska czyta Fredrę”. Wraz z Krystyną Prońko i jednym z artystów kabaretowych zostaliśmy oddelegowani do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie czytaliśmy fragmenty utworów mistrza. Ja miałem grać Papkina, Krystyna – Klarę. Było to jednak trudne doświadczenie, nie byliśmy przygotowani do grania takich klasycznych ról i wtedy ktoś poprosił, abym zagrał tę swoją postać Julianem. Publiczność zwariowała i chyba każdy zapamiętał ten moment, kiedy to król Julian wcielił się w postać Papkina.

Ponieważ jesteśmy przy czytaniu, odwołam się do niedawnych doświadczeń z Twoim udziałem. To projekt Legalnej Kultury „Księgarnia Marzeń – Czytamy Razem”, w ramach którego czytaliśmy książki w różnych polskich księgarniach. Słowo drukowane jest ważne w pracy aktora, czy prywatnie też lubisz czytać książki?
Tak, choć dziś czytanie książek postrzegane jest przez wielu jako staromodny zwyczaj. Ale początki działań artystycznych mojego pokolenia to było otoczenie książek i podróże w świat wyobraźni, które odbywały się właśnie za pośrednictwem książek. Ten nawyk pozostał i jest bardzo przydatny zwłaszcza w naszym zawodzie. Czytania nic nie zastąpi. Inaczej się przyswaja słowo powiedziane przez kogoś, a inaczej przeczytane przez siebie.

Niestety, obecnie stajemy się cywilizacją obrazkową. Nie jestem oczywiście przeciwnikiem komiksów czy innych form obrazu, ale myślę, że zbyt często bombardujemy się jedynie doznaniami obrazkowymi. Szybkie oglądanie, szybki montaż… Łatwość malowania za pomocą narzędzi elektronicznych sprawia, że ograniczamy słowo pisane, a to z kolei rzutuje na naszą komunikatywność. Badania pokazują, że zasób słów człowieka sprzed kilkudziesięciu lat był dużo większy niż współczesnego młodego człowieka. Kiedyś zastanawiałem się ze znawcami tematu czemu dubbingujemy filmy aktorskie, na przykład produkcje Marvela. Wiele filmów możemy „zepsuć” w ten sposób. Usłyszałem – a wiesz ile osób to przeczyta? Ile ma problemy z czytaniem? Problem dotyczy siedemdziesięciu procent społeczeństwa i to niestety jest smutna prawda. Książka staje się czymś staromodnym, przedmiotem z lamusa, ale gdyby przełamać ten stereotyp, można odkryć coś wartościowego. Podobnie jak z płytami winylowymi. Cyfrowy zapis dźwięku jest skondensowany w małej pigułce, a płyta winylowa jest duża i oferuje zupełnie inne pasma przenoszenia dźwięku. Te z winyla są nieporównywalne z niczym innym, podobnie jest z książką.

Skoro wracamy do przeszłości, powiedz w finale czy coś pozostało Ci z architektury?
Książki. I rysunki. Mam kolegę, wybitnego kardiochirurga, który w młodości zgromadził większość moich rysunków. Powiedział... Ja je na wszelki wypadek zachowam, gdybyś w przyszłości był sławny… Pewnie myślał, że zostanę sławnym architektem. Ha ha ha… A tu niestety taki psikus…

rozmawiała Jolanta Tokarczyk
________________________________________
Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego        


 

Dodaj komentarz